Temat zarobków jest w Polsce jednym z trudniejszych tematów. Nie wiem, czy jest to wynik braku wzajemnego zaufania, czy obciążenia genetycznego z „dawnych czasów”. Pokolenie moich rodziców temat pensji i zarobków omijało zwykle szerokim łukiem. A wytłumaczeniem takiego stanu rzeczy najczęściej było powiedzenie: „Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają”. Nie wiem, jakie wytłumaczenie miały na to wszystko kobiety, ale nigdy tym sobie głowy szczególnie nie zawracałem.
Jest to natomiast o tyle ciekawe, że brak informacji o zarobkach dotyczy również ofert pracy. Od czasu do czasu pojawiają się oferty z poziomem wynagrodzeń, ale to nadal rzadkość. Zagranicą jest to informacja tak samo powszechna, jak wymiar godzin czy lokalizacja. U nas – po raz kolejny – temat tabu.
Nie oszukujmy się – pracujemy głównie dla pieniędzy. Oczywiście do pewnego poziomu. Zakładam jednak, że większość czytających te wpisy pracuje, tak jak ja – głównie dla pieniędzy. Od 10 lat nie usłyszałem od żadnego geodety, że jest inaczej, co, w pewnym stopniu, potwierdza moją teorię. Zdarzały się stwierdzenia, że „pieniądze szczęścia nie dają”, ale było to tak nienaturalne, jakby brakowało drugiej części: „…ale lepiej być smutnym w Mercedesie, niż w Polonezie”.
Na nasze zarobki składają się ceny za poszczególne usługi. A jak to jest z dyskusją o cenach? Niekiedy słyszy się rozmowy na ten temat. Z reguły mowa o stawce za “mapkę”, czy podział, rzadziej za duże tematy. A jeżeli już, to są to narzekania, czy wręcz pretensje – „Jak można tak tanio robić?!”. „Zarabiamy mniej niż zbrojarze czy cieśle”, mówią inni. Epitety można by mnożyć, ale czy rzeczywiście jest tak źle?
Faktem jest, że w branży geodezyjnej nigdy nie kosztorysowałem. Nie znam się na tym. Wiem natomiast, jak to wyglądało w innej, bliskiej mi swego czasu branży – poligraficznej (nie mylić z pornograficzną 😉 ) . Wyglądało, bo było to parę lat temu. Skąd to wiem? Tym, którzy znają mnie dłużej, tłumaczyć nie muszę. Innym niech wystarczy, że od małego miałem styczność z branżą poligraficzną (podkreślam: po-LI-graficzną 🙂 ). Stwierdzenie, że o drukowaniu wiem wszystko, to może za dużo, ale z perspektywy czasu dostrzegam pewne zależności. Albo – jak kto woli – uniwersalne zasady, mające zastosowanie niezależnie od branży. Aby je pokazać, posłużę się prostym przykładem.
Żeby wydrukować cokolwiek, na czym pojawi się pełna paleta barw, w tym kolorowe zdjęcie, wystarczy użyć czterech barw podstawowych – CMYK (Cyan, Magenta, Yellow, blacK). Nakładając na siebie te 4 kolory, wynikowo jesteśmy w stanie osiągnąć praktycznie każdy inny kolor. Tyle w temacie teorii druku kolorowego.
Teraz o technice. Do druku offsetowego (nie zagłębiając się w szczegóły, jaki to druk) używa się najczęściej maszyn 4-kolorowych. Czyli takich, które za jednym przejściem kartki przez maszynę na końcu wypuszczają piękny, pełnokolorowy wydruk. Brzmi ciekawie. Mniej ciekawie brzmią ceny takich maszyn, które są znacznie wyższe od cen popularnych urządzeń geodezyjnych. Nie mając odpowiedniego zaplecza robót na takie maszyny, trzeba szukać oszczędności – czyli tańszych maszyn.
Najtańsza maszyna to maszyna 1-kolorowa. Nie chcę wnikać w tematykę wielkości papieru i maszyn pozwalających drukować mniejsze czy większe formaty, bo na potrzeby tego wpisu wystarczy, że posłużymy się rozróżnieniem na maszyny 1- i 4-kolorowe.
Na logikę można by pomyśleć, że maszyna 1-kolorowa jest 4 razy wolniejsza od maszyny 4-kolorowej, prawda? To w zasadzie niezły tok rozumowania, tyle że brakuje jeszcze kilku zmiennych. Skoro maszyna przygotowana została do druku koloru Cyan (C – pierwszy z palety CMYK), to zmiana koloru na kolejny (M) wiąże się z koniecznością usunięcia z maszyny koloru C i „nałożenia” koloru M. Zajęcie to, nie dość że żmudne i śmierdzące, to przede wszystkim pochłania mnóstwo czasu. Co z kolei przekłada się na produktywność, która drastycznie spada. Tym samym czas wydrukowania takiego samego produktu (nie ma znaczenia jakiego) wzrasta co najmniej 5-6 krotnie. Dla uproszczenia można zatem przyjąć, że ten sam produkt finalny, maszyną 4-kolorową będzie „wytwarzany” 1,5 godziny, zamiast pełnej „dniówki”, jak to ma miejsce w przypadku maszyny 1-kolorowej.
„Jak to się ma do geodezji?” zastanawiasz się pewnie drogi Czytelniku. Wbrew pozorom podobieństwo jest duże. Wyobraź sobie, że Twój konkurent to samo zadanie wykonuje 5-6 razy szybciej niż Ty. „Niemożliwe”, pomyślisz. Może i tak, ale nawet gdyby wykonywał to zadanie 3 razy szybciej, za 2 razy niższą cenę, to nadal jest wydajniejszy i wyjdzie na tym lepiej.
Niemożliwe? Niekoniecznie. Przykład z życia wzięty – tyczenie popularnych „szpilek” pod masę bitumiczną na projekcie drogowym. Zespół z wieloletnim doświadczeniem, a tym samym wypracowanym odpowiednim „workflow”, (aby nie było, że mądre słowa są zarezerwowane wyłącznie dla nowych rozwiązań) ustawiał dziennie 200-250 szpilek. Używał do tego popularnego niwelatora kodowego znanej firmy. Ten sam zespół, po przejściu na tyczenie instrumentem robotycznym, jest w stanie wytyczyć 600 szpilek dziennie. W tydzień po zmianie sposobu pracy. Dajmy im jeszcze chwilę, bo obecnie są na etapie wdrażania, a będzie jeszcze lepiej. Jest 3-razy szybciej? Jest!
Oczywiście, można by w tym miejscu powiedzieć, że ciężko porównać cenę niwelatora kodowego do ceny tachimetru robotycznego. Pełna zgoda. Tyle, że tachimetrem robotycznym można (nie trzeba) działać jednoosobowo, a niwelatorem jest to po prostu niemożliwe. To nawet nie tak, jak z maszyną 1-kolorową, którą wykonać można to samo co 4-kolorową, tyle że 5-6 razy wolniej. Tu nie ma czego porównywać. To nie jest inna liga – to jest inny sport.
Jak łatwo na tych dwóch przykładach zauważyć, problem niższej ceny jest powszechny. To nie tak, że tanio to tylko w geodezji. Bo podobieństw między poszczególnymi branżami jest wiele. Słowo klucz – automatyzacja. To, że ktoś robi coś taniej, nie zawsze oznacza, że robi to z mniejszym zyskiem. Wyróżnić można się na wiele sposobów. Podobnie, jak na wiele sposobów osiągnąć można przewagę konkurencyjną.
Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że przewaga konkurencyjna ma bezpośrednie przełożenie na zarobki, a to było natchnieniem do stworzenia niniejszego wpisu. Bo to nie tak, że ktoś robi coś taniej i zarabia mniej. To też nie tak, że w geodezji nie da się dobrze zarobić. „Branża jak każda inna”, powiedział kiedyś pewien zaprzyjaźniony trener biznesu.
Najgorzej, gdy postrzegamy geodezję jako typowe rzemiosło i zaczynamy porównywać się do zawodów, które z powodu postępu technologicznego praktycznie z rynku zniknęły. Bo akurat jakością produktu końcowego (przynajmniej tego „oficjalnego”) wyróżnić się ciężko. Pisałem o tym niedawno tutaj. Ale są inne sposoby, aby się na rynku wyróżnić. Aby działać sprawniej, wydajniej czy oferować więcej.
Dlatego słysząc wieczne narzekania na słabe zarobki, tylko się uśmiecham. Przed oczami stają mi taksówkarze, złorzeczący na Ubera. Zapominający o tym, że mamy wolny rynek. Świat idzie do przodu, nie pytając nas czy tego chcemy czy nie. Rynek się zmienia, konkurencja jest olbrzymia, a klienci lubią być zaskakiwani. Niezależnie od branży.
—
Tomasz Zieliński, Geotronics Dystrybucja
bawiący się w geodezję | 18 listopada 2017
Fajny przykład niwelator kodowy ok 5k PLN, Trimble S8 1″ DR Plus Robotic Total Station z Trimble Vision ok 90k PLN (za sprzęt z rynku wtórnego, nowy dużo więcej), wolę 85k – 15k dochodowy to 70/2osoby wychodzi po ok 35 tys. per capita, a to jest prawie na rok pracy. Przy dzisiejszych pewnych czasach na rynku geo, za rok nie wiadomo co będzie, tak więc odpowieź sama się nasuwa. Dochodzą jeszcze takie czynniki że niwelatoram zawsze można szybko przeniwelować osnowę, bo każdy wie jak na budowach osnowa pływa, a robotic szczególnie Trimbla niezbyt radzi sobie z wyrównaniem wysokościowym, poprostu dużo należy się nabiegać po nawiązkach aby wywnioskować który punkt należy wyrzucić z wyrównwnia wysokościowego. Widziałem już mistrzuniów z robotykiem na przejściu między stanowiskami skrobali się po głowie i albo zostawiałi błędy między stanowiskami albo uśredniali na ostatniej szpilce co było ostatecznie wyczuwalne w czsie jazdy po otwarciu drogi. Oczywiście jestem za wdrażaniem nowych technologii i jeśli tylko ceny robotyków będą bardziej realne to jak najbardziej.
PS. Jeden minus robotyka – człowiek staje się niewolnikiem bo może pracować sam, w nocy, (jest to niezbyt bezpieczne na budowie) i nawet przez cały dzień nie ma się do kogo odezwać, a ileż można słuchać radia , mp3jek, kursów językowych, czy audiobooków
Tomasz Zieliński (autor) | 21 listopada 2017
Witaj „Bawiący się geodezją”!
Na wstępie dziękuję za jeden pierwszych komentarzy na blogu. To jednoznaczny sygnał, że ktoś to jednak czyta. A to już dobry punkt wyjścia do dalszej dyskusji.
Odnosząc się do samego wpisu to widzę w nim wiele niespójności. W szczególności w zakresie obliczeń. Po pierwsze brakuje mi wartości rezydualnej sprzętu. Nawet jeżeli przyjmujemy, że „za rok nie wiadomo co będzie”, to kupując sprzęt, zawsze zostaje nam pewien wartość materialna. W przypadku pensji – zostaje nam jedynie satysfakcja. I ewentualne wspomniania, które oczywiście są bezcenne.
Idąc dalej – pojawia się wartość „Trimble S8 1″ DR Plus Robotic Total Station z Trimble Vision ok 90k PLN”. Tutaj też należy się sprostowanie, bo Trimble S8 przestało być oferowane już w kwietniu 2015. A to już ponad 2,5 roku, czyli 30 miesięcy. Jeżeli obecnie instrument ten jest wart 90tys PLN, a początkowo kosztował nawet 120tys, to jego miesięczny koszt wyniósł 1tys złotych. Co rocznie daje 12tys złotych, a nie 35tys „per capita”. Od tych 12tys należało by odjąć podatek dochodowy, rzecz jasna. A do kosztu 35tys doliczyć ZUS i inne koszty, które przy założeniu pensji na poziomie 3tys złotych brutto (35tys/12miesięcy = 2916zł), daje sumarycznie około 3,5tys realnego kosztu pracodawcy, a to z kolei daje nam 42tys rocznie.
Tyle w kwestii obliczeń. W zasadzie mógłbym kończyć, gdyby nie to, że w treści komentarza pojawia sie niesprawiedliwe stwierdzenie, że „robotic szczególnie Trimbla niezbyt radzi sobie z wyrównaniem wysokościowym”. To trochę tak, jakby powiedzieć, że „wiertarka, szczególnie Makita, niezbyt radzi sobie z prostym wierceniem”. Brzmi absurdalnie, prawda? Problem polega na tym, że wiertarka sama nie wierci. Tak samo jak stacja robotyczna, która sama nie mierzy. Zatem nie generalizujmy, proszę.
Czy człowiek staje się niewolniekiem, używając stacji robotycznej? Ciężko powiedzieć. Bez wątpienia „we dwoje raźniej”. Z drugiej strony jest olbrzymia niezależność. Posiadanie stacji robotycznej i skazuje nas na pracę w pojedynkę. Tak samo, jak kupienie samochodu, który jeździ 250km/h nie skazuje nas na wieczne przekraczanie prędkości. Daje natomiast możliwość sprawnego i bezpiecznego wyprzedzenia innych pojazdów. Ale też nie zwalnia z myślenia, jak stacja która „niezbyt radzi sobie z wyrównaniem wysokościowym” 😉
Bezwzględnie trzeba mieć świadomość, że rynek jest taki, a nie inny. Złote czasy „zbytu” skończyły się jakieś 25 lat temu. Teraz liczy się automatyzacja, optymalizacja i coraz większa wydajność. Świat idzie do przodu – Uber zamiast samochodu, Spotify zamiast kolekcji płyt, Airbnb zamiast domku letniskowego…
Sławek Cz. | 9 grudnia 2017
Ja też się nie zgodzę z wpisem kolegi, zwłaszcza tym, ze Trimble nie radzi sobie z z nawiązaniami wysokościowymi. Mam M3, już na kilku budowach kubaturowych zakładałem nim osnowę bez niwelacji po wszystkich punktach i nigdy nie miałem problemu z prawidłowym nawiązaniem – jeśli któryś punkt „wybijał” i widać było, że może być „ruszony” to zmieniałem mu nawiązanie na 2D i po sprawie. Trzeba pamiętać o tym, o czym już napisał wyżej Pan Tomek: ostatecznie w terenie decyzje podejmuje człowiek i to od jego wiedzy, umiejętności i doświadczenia zależy, jak wykona pomiar. Robot jest świetnym do tego dodatkiem pozwalającym np. zostawić pomiarowego w biurze, niech składa operaty. Jak jest duże ciśnienie na budowie, jedziemy we dwóch, bo to czasem raźniej. Trzeba jeszcze dodać, że dzisiaj ciężko o rozgarniętego pomiarowego…
Mar44 | 6 lipca 2018
„Przed oczami stają mi taksówkarze, złorzeczący na Ubera. Zapominający o tym, że mamy wolny rynek.”
Prawienie o wolnym rynku w odniesieniu do geodezji jest niezłym żartem.
Ta „wolność” polega na
1) zamknięciu standardów plików informatycznych przyjmowanych do ośrodków, która wymusza na geodecie kupowanie zamkniętego oprogramowania które w teorii powinno działać w otwartym standardzie gml a w rzeczywistości, nawet taki gml jest niekompatybilny z innymi programami. Pomijając fakt że dostarczenie gml przedłuży czas przyjęcia do zasobu mapy. Ponadto co rok zwykle programy są uaktualniane zgodnie z „najnowszymi standardami” w celu wydojenia geodety z kasy.
2) Konieczność płatnego uwierzytelniania każdorazowo otrzymywanych materiałów oraz materiałów przyjmowanych do zasobu po zakończeniu pracy.
3) konieczność przeprowadzania cyklicznych płatnych kontroli sprzętu mierniczego
4) wprowadzenie odpłatności za poprawki RTK w systemie ASG-EUPOS około 1000 zł rocznie, gdzie koszt samego sprzętu GPS przekracza grubo ponad 40 tys zł
5) Bodajże najbardziej zakresowo rozbudowany system uprawnień (7 zakresów), podczas gdy w budownictwie są cztery
Panie Tomaszu, przykro mi to słyszeć ale Pan nie ma pojęcia o opłacalności geodezji, proponuję aby Pan nie pisał bajeczek bo jeszcze ktoś się nabierze na to jak ja i zmarnuje 8 lat studiów.
Tomasz Zieliński (autor) | 9 lipca 2018
Panie Marku,
Ma Pan rację, że ograniczenia wolności rynku są w geodezji bardzo szerokie. Ale ja, z całym szacunkiem, będę się upierał przy swoim.
Większość punktów, które Pan wymienił to szeroko rozumiane ograniczenia prawne. Występujące w wielu zawodach, nie tylko w geodezji. Polecam Panu lekturę pozostałych wpisów, w tym o dywersyfikacji czy optymalizacji.
We wpisie, który Pan komentuje, starałem odnieść się raczej do zespołów pracujących na obsługach budowy. Tam konieczność uzyskiwania licencji czy skupiania się na standardach jest znacznie ograniczona.
A dbałość o sprzęt czy konieczność wykupienia dostępu do sieci VRS? Taksówkarze też muszą wykonywać okresowe badania samochodów czy płacić za przynależność do korporacji. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Na koniec, pół żartem – gdzie w Polsce geodezję studiuje się 8 lat?